Jeżeli chodzi o pieczywo, to zasadniczo do wyboru mamy to udawane, to udawane rzemieślnicze i to rzemieślnicze właśnie. O udawanym marketowym nie ma co mówić, udawane rzemieślnicze zostawiamy w sieciowych piekarniach-rozmrażarniach, my skupmy się na tym prawdziwym.
Każde czasy mają swój fetysz ekonomiczny. Za pierwszego Tuska była to „zielona wyspa”, za Gierka – „druga Japonia” a w latach osiemdziesiątych – „chrupiące bułeczki”, które obiecywał Krasiński. Zygmunt? Ten dramatopisarz? Autor „Nie-Boskiej komedii”? Nie, choć akurat ten chrupiący Krasiński – minister do spraw cen do 1985 roku – też coś z komedią miał wspólnego. Komedią omyłek gospodarczych.
Wbrew obietnicom ministra o chrupiące bułeczki w handlu uspołecznionym nie było łatwo, braki musiała więc uzupełniać prywatna inicjatywa, czyli niewielkie piekarnie-cukiernie. Na Ursynowie w latach osiemdziesiątych najsłynniejsze były dwa takie przybytki: przy Janowskiego (obok komisariatu) oraz w kompletnie nie pasującej do otoczenia willi przy Dembowskiego (patrz: zdjęcie tytułowe z 2006 roku). Dzięki poświęceniu piekarzy, już po odstaniu kilkunastu – a w dniach poprzedzających huczne święta, na przykład Bożego Narodzenia – kilkudziesięciu minut, klient mógł kupić gorące, chrupiące bułeczki. Przy odrobinie szczęścia nawet bagietkę, która za Peerelu była symbolem piekarniczej maestrii ozdobionej nutką rozpasanej konsumpcji. Szczęściu trzeba było oczywiście dopomóc, wstając bladym świtem, chociaż tu akurat przy świętach niewiele się zmieniło. Jeżeli obudzicie się kiedyś po ciężkiej imprezie, wyjrzycie za okno i zobaczycie kolejkę do sklepu z pieczywem, to wiedzcie, że jest wigilijny poranek.
W czasach świetności w domku przy Dembowskiego (jeszcze raz spójrzcie na zdjęcie tytułowe) funkcjonowały dwa osobne pomieszczenia – jedno dla piekarni i osobne dla cukierni. Wówczas konkurencja była niewielka, a popyt – ogromny. W początkowym okresie istnienia osiedla potrzeby cukiernicze zaspokajały jeszcze tylko dwa miejsca – ciastkarnie przy Miklaszewskiego i Polinezyjskiej. Później dołączyła cukiernia „na polu” czyli na Łące Olkówki.
W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych pojawił się Gigant. Blikle. Cukierniczy potentat na siedzibę swojej głównej pracowni wybiera teren SGGW. Adaptuje pawilon po sklepie przy Nowoursynowskiej i otwiera w nim wielką wytwórnię pączków. Ze sklepem firmowym, do którego niektórzy robili bardzo długie wycieczki.
Realny kapitalizm przyniósł rewolucyjne zmiany na piekarniczym rynku, czym zagroził losowi lokalnych piekarni-cukierni. Zwłaszcza, gdy duże sieci spożywcze odkryły dobrodziejstwa prefabrykacji i mrożenia pieczywa, które następnie można odgrzewać na zapleczu sklepu, chwaląc się „wypiekiem na miejscu”. Z przemysłowego punktu widzenia, nowoczesne pieczywo jest produktem idealnym – z upływem dni tylko lekko się zsycha, bo zawarte w nim polepszacze nie pozwalają zapleśnieć, co w przypadku dawniejszych wypieków miało miejsce już trzeciego-czwartego dnia. W procesie doskonalenia produktu gdzieś zagubił się jednak smak, przez co takie industrialne pieczywo XXI wieku składające się z pompowanej waty ma tyle wspólnego z prawdziwą Chrupiącą Bułeczką, co minister Krasiński z hrabią Krasińskim. Gdzie więc szukać tego prawdziwego? Obok kościoła Wniebowstąpienia działa świetna piekarnia, swoich wiernych fanów ma też Bread Morning na Kabatach, gdzie kolejka stoi nie tylko w Wigilię – ale spokojnie, komu nie chce się stać, niedaleko ma też w sumie całkiem niezłe Żywioły. W weekendy prawdziwy chleb można też dostać na bazarze. Niezłe, co? Poniekąd wracamy do PRL. Po prawdziwe pieczywo znów trzeba się wyprawiać.
Warto wspomnieć też o piekarni przy Gutta 6.
Piekarnia była na tyłach pętli autobusowej.
Bardzo dużą popularnością, w latach 80-tych z kawałkiem, cieszyła się cukiernia w bliźniaku przy ul. Janowskiego 17a. Zawsze stała tam kolejka, ale człowiek się cieszył wtedy byle czym, np. tym że kupił sobie ciastka. Obecnie w budynku mieści się przedszkole i inne firmy.