Nocą w piwnicach dzieją się rzeczy straszne. Upiory wychodzą na żer, duchy tragicznie zmarłych mieszkańców snują się po klatkach schodowych, wyjąc przeraźliwie a setki szczurów w okamgnieniu pożrą każdego, kto zejdzie do tego piekła. Tak mówią. Tak mówią ci, którzy nie wiedzą, że w tym bloku nie ma klasycznych piwnic, więc te upiory, duchy i szczury nie mają skąd wyjść. Ktoś jednak dorobił gębę, puścił plotę i tak już zostało: przeklęty blok, Herbsta 4. Kolejna miejska legenda, chociaż z ziarnem prawdy: bo to na pewno jest niezwykły dom. Co do tego nie ma wątpliwości.
Ta historia zaczyna się w 1981 roku. W październiku „Express Wieczorny” entuzjastycznie donosi: „największy dom Ursynowa gotowy”! I rzeczywiście. Jest nie tylko największy, ale i jedyny w swoim rodzaju. Zaprojektowano go specjalnie dla młodych małżeństw i osób niepełnosprawnych. Ma 12 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni i aż 320 mieszkań!
320 mieszkań… Odliczając części wspólne, wypada jakieś 35 metrów na lokal. Czyli w bloku mamy sporą nadreprezentację kawalerek. Mieszkania może nie największe, ale za to klatki schodowe architekt kreślił z rozmachem. Wielkie korytarze, halle windowe godne hoteli w Las Vegas. Zewnętrzne tarasy dostępne dla wszystkich. Gigantyczna szklana ściana szczytowa – dziś w większości zabudowana kawalerkami powiększanymi kosztem tych monumentalnych klatek schodowych. Patrząc na ciasne korytarze większości spółdzielczych bloków, ktoś zapyta: gdzie tu sens, gdzie logika?
Logika jest. Jak już wiemy, to dom dla starszych ludzi i dzieciatych młodych małżeństw. No ale jak to – zauważy ktoś – dom specjalny dla młodych z dziećmi, ale młode małżeństwo przecież szybko przestaje być młode… Owszem, ale kto powiedział, że mieszkania miały być na własność? Niewielkie lokale w założeniu były rotacyjne. Mówiąc brutalnie: starszym przyznawano je licząc, że szybko się zwolnią. W zamian musieli też oddać swoje dawne mieszkanie, na przykład kilkudziesięciometrowe lokum w kamienicy w centrum miasta. No ale coś za coś. Obiecano wikt, opierunek, opiekę lekarską i miłe towarzystwo innych seniorów. Ci młodsi w kawalerkach przy Herbsta mieli czekać na nieco większe metraże, oczywiście w miarę dostępności i postępów budowy. W dodatku, aby liczyć na taki przydział, trzeba było w czynie społecznym (czytaj: za darmo) odpracować – uwaga – 500 godzin na placach budowy Ursynowa. Oczywiście w czasie wolnym lub podczas urlopu, bo przecież każde młode małżeństwo normalnie też pracowało.
Na parterze zaprojektowano usługi, to rzecz niezwykła w ursynowskich blokach. Oprócz klubu seniora i przychodni rehabilitacyjnej (z własnym telefonem udostępnianym za drobną opłatą) powstały sklepiki, warsztaty i bar kawowy. Od strony przyszłej (czyli obecnej) stacji metra postawiono przylegający do parteru pawilon handlowy. Dziś jest w nim Biedronka, wcześniej był Rossmann, jeszcze wcześniej farby i lakiery, a w początkach lat dziewięćdziesiątych powstał tam pierwszy w dzielnicy sklep spożywczy czynny non-stop. W nocy raczej nie sprzedawano w nim mleka. Wspomniany wcześniej bar kawowy nosił dumną nazwę „Piast”, chociaż w pamięć mieszkańców znacznie mocniej wrył się serwujący coś więcej niż kawę lokal „Mefisto”, godnie i ciężko pracujący na swoją piekielną nazwę. Zaczynamy więc straszyć.
Mity i legendy miejskie mówią o tajemniczych samobójstwach i niewyjaśnionych morderstwach. I rzeczywiście, śmierć często się tu pojawia. Ale nie ta krwawa rodem z horroru, tylko ta cicha. W ciszy i samotności odchodzą pensjonariusze części przeznaczonej pierwotnie dla samotnych seniorów. O ile w początkach lat osiemdziesiątych wciąż działała obiecywana im przez państwo opieka – stołówka i dyżury lekarskie – to wraz z upadającym socjalizmem wali się też wizja złotej jesieni samotnego życia. Niekonserwowany system alarmowy padł. Domofon też. Już nie ma stołówki, bo kto za nią zapłaci? Lekarz? Proszę iść do przychodni, to całkiem niedaleko. Ludzie, którzy uwierzyli w obietnice godnej starości, przeżywają prawdziwy horror, który w początkach 1991 roku opisuje „Życie Warszawy”. Polecam ten tekst, naprawdę jest wstrząsający.
Samotnymi starszymi ludźmi mało kto się już przejmuje, czasy idą nowe. Od strony Romera w bloku przygotowano wcześniej miejsce na stołówkę dla seniorów, ale teraz przydaje się ono juniorom. I to młodszym. W 1993 roku otwarto tam chyba pierwszą w Warszawie salę zabaw dla dzieci „Kolorado”. Taką – dziś powiemy: klasyczną. Ze zjeżdżalniami, basenem pełnym piłeczek, torem materacowych przeszkód i kawiarnią dla czekających rodziców. Nazwa „Kolorado” nawiązuje do kolorów, ale i do amerykańskiego doświadczenia założycielek, które takie kryte place zabaw widziały w Stanach. Pomysł był strzałem w dziesiątkę. „Kobieta i Życie” opisywała: „Godzina 11.30. W szatni nie ma już wolnego miejsca. W hali zgiełk nie do opisania. Mamy grupują się w pary – często właśnie tak tu przychodzą. Mama Dorotki z koleżanką z Wilanowa. Panie, które akurat zamówiły w bufecie kawę – aż z Michalina. Współwłaścicielka lokalu, pani Monika, przypomina, że parę dni temu przyjechała tu grupa dzieci z… Sochaczewa”.
A co z tymi duchami nawiedzonego domu? No właśnie. Niektórzy wspominają serię tajemniczych zgonów – trzech samobójstw – inni wskazują na ciekawych mieszkańców. W pamięć wieloletnich lokatorów zapadł zwłaszcza orator zapamiętale wygłaszający swe mowy z balkonu i nie zważający na takie drobne przeszkody jak barierka. Mówca sprowokował niejedną interwencję straży pożarnej. I jeżeli chodzi o zjawiska dziwne, to w zasadzie tyle. Resztę wymyślili dziennikarze podczas sezonów ogórkowych, a obecni mieszkańcy z podziwu godnym spokojem znoszą powtarzające się wizyty żądnych sensacji reporterów. Co robić, mity i legendy miejskie zawsze trzymają się mocno.
Gdy tak spokojnie i racjonalnie na to wszystko spojrzeć, to człowiek dochodzi do wniosku, że jeżeli już ktoś był nawiedzony, to nie sam blok, tylko jego pomysłodawca. Ale co tam spokój i blogera szkiełko i oko. Mieszkańcy Herbsta, wybaczcie kolejnym wysłannikom mediów i nie szczujcie ich psami, bo jeszcze opiszą, jak to z piwnic wyłażą wilkołaki.
Podobało się? Bo tekst w większości jest z mojej książki „Czterdziestolatek. Historie z Ursynowa”. Podobnych legend, opowieści i starych zdjęć znajdziecie tam mnóstwo. Nakład już prawie wyczerpany, więc jeżeli ktoś ma ochotę na taką książkę z autografem autora i dedykacją (którą można sobie zażyczyć) to niech szybko składa zamówienie w sklepiku osiedlowego wydawcy.
Przejdź do sklepu
Kolorado! Boże, jaką to była wspaniałość! Teraz dla dzieciaków takich kameralnych miejscówek już nie ma. Szkoda, bo to super zabawy tam były.
Jako młody wtedy człowiek (rocznik 1988), byłem w kolorado kilka razy, pamiętam że zabawa była absolutnie przednia ale chyba też nie tania, bo musiała być okazja, typu: urodziny, imieniny czy dzień dziecka. W środku rury, zjeżdżalnie, labirynty i rzeczywiście basen z piłeczkami.
Mieszkałem tam od 81 do 2001 roku, najlepsze lata ….
Mieszkałem w sekcji dla seniorów 86 – 92… nie było źle.
Mieszkałem tam od 81 do 2001 roku