Podróż do wodopoju to zajęcie stare jak świat. Przez tysiąclecia niewiele się tu zmieniło, może poza naczyniami na wodę. W 1994 roku ursynowski zdrój przy Ciszewskiego i ustawiające się do niego kolejki spragnionych dobrej wody urzekły reżysera Marcela Łozińskiego, który poświęcił temu trochę dziś zapomnianemu fenomenowi sporą sekwencję w swoim dokumencie.
Skoro o źródlanej wodzie, to aby zrozumieć jej popularność, musimy sięgnąć w głąb. Do początku lat dziewięćdziesiątych, gdy na osiedlu jak grzyby po oligoceńskim deszczu wyrastają kolejne ujęcia wody. Wcześniej trzeba było po nią jeździć aż do Parku w Powsinie. I wielu rzeczywiście jeździło. Kto pamięta kranówkę z lat osiemdziesiątych ten wie, po co ten wysiłek. A kto nie pamięta, już wyjaśniamy.
Ówczesna woda z kranu była koloru lekko żółtawego i mocno czuć ją było chlorem. Smaku opisać się nie da, to trzeba było spróbować. No ale – jako się rzekło – wraz z nastaniem nowej rzeczywistości nastała też nowa moda. Odpowiadając na społeczne zapotrzebowanie, władze wybudowały sieć całorocznych ujęć wody głębinowej. Powstały „zdroje” przy Romera, na Belgradzkiej, później także przy Dereniowej i Ciszewskiego. Ten ostatni zagrał nawet rolę w filmie i to z najwyższej półki – w dokumencie „Warszawa 94. Podróż sentymentalna” Marcela Łozińskiego.
Oto latem 1994 roku do Warszawy na koncert przyjeżdża Jacek Kaczmarski. Słynny bard „Solidarności” mieszka na stałe w Monachium, za rok przeniesie się do Australii. Podczas wizyty u nas towarzyszy mu Andrzej Koszyk. Reżyser-dokumentalista, warszawiak, ale mieszkający na stałe na Zachodzie. Obaj panowie wsiadają w auto i odbywają po stolicy ową podróż sentymentalną. Zwiedzają Śródmieście, Pragę, Stare Miasto, w końcu trafiają na Stegny i Ursynów. I tak dochodzimy do naszej wody. Kamera zatrzymuje się przy ujęciu oligocenki na Ciszewskiego, tuż obok SGGW. Do niewielkiego budynku zdroju co i rusz ktoś wchodzi, objuczony kilkoma kanistrami. Andrzej Koszyk – jak to dokumentalista – przystaje i zagaduje.
– U Państwa nie ma wody w domu?
– Jest woda, ale nie taka dobra jak tutaj – odpowiadają zdrojowicze.
– Jak to?
– Tu jest woda z 265 metrów pod ziemią, oligoceńska, bardzo czysta. Pochodzenia… tam… sprzed tysięcy lat.
– A woda wiślana nie nadaje się do konsumpcji?
– A napij się Pan wody wiślanej! Niech Pan spróbuje!
Reżyser dalej już nie pyta, zresztą nie wypada – przed budynkiem ustawiła się kolejka chętnych z kanistrami i nerwowo patrzą, co tam się dzieje. Czerpanie wody to wszak od wieków czynność stresująca. Lew odpycha antylopę, silniejsi mieszkańcy sawanny przeganiają słabszych, lepiej zorganizowane plemiona nie dopuszczają koczowników. W wydaniu cywilizowanym i wielkomiejskim najczęstsze awantury dotyczą płukania kanistrów drogocenną przedwieczną oligocenką. Wody nabiera się bowiem na kilka dni.
Kłopot w tym, że po trzech dniach w naszej mineralnej krynicy rozpoczynają się procesy biologiczne, których rezultatem jest nielicujący z jej czystością osad na ściankach kanistrów. Profani myją więc swoje naczynia pod kranem ujęcia i marnują ten skarb ludzkości. A raczej: marnowali. Dziś do źródeł nie ma już kolejek. Kupno baniaka w markecie okazało się prostsze niż drałowanie z ciężarami ze zdroju do domu. A poza tym – jak przekonują fachowcy – dzisiejsza kranówka jest zdecydowanie tańsza od tej butelkowanej i równie dobra jak ta oligoceńska. Na zdrowie. Dosyć lania wody, zakręcamy temat.
Film „Warszawa 94. Podróż sentymentalna” emitowany był w stacji Planete i to z tej kopii pochodzą zrzuty ekranu. Film od lat dostępny jest w serwisie YouTube, aczkolwiek ja nie mam z tym nic wspólnego.