Długi weekend bez metra przypomniał nam, jak to było, gdy metra nie było. Gdy wyprawa „do miasta” oznaczała czterdziestominutową podróż autobusem. Różnica tylko taka, że dziś pewnie większość z nas przy tej drobnej niedogodności skorzystała z własnego auta, wówczas auto było raczej luksusem.
Wychodzimy z domu. Idziemy na przystanek. Sprawdzimy, o której przyjedzie autobus? No niestety. Zamiast dokładnych godzin odjazdów, na przystanku wisi tylko kartka „kursuje co 20 minut, w godzinach szczytu co 10 minut”. Co więc robić, kierowniku? Czekać. Moja rada: czekać.
Czekać na autobus i czekać na koniec budowy metra, który im bliżej terminu teoretycznego zakończenia, tym bardziej praktycznie się oddalał. Postępy wyznaczało oddawanie przez budowniczych kolejnych terenów zajmowanych przez plac budowy. Zasadniczo w początkach lat dziewięćdziesiątych z budową metra było podobnie jak dziś z budową tunelu POW. Na powierzchni już dawno wszystko wróciło do normy, ale pod ziemią wciąż coś tam dłubią i skorzystać się nie da.
W końcu 7 kwietnia 1995 roku udało się. Rano do szkoły i pracy pojechaliśmy – jak zawsze – autobusem. W tłoku i powoli. Po południu do domu wracaliśmy już jednak zupełnie inaczej. Tłok nadal był, ale za to jaka prędkość! Ruszyło metro i na zawsze zmieniło sposób podróżowania do centrum. Do centrum, bo ten dystans tak się skrócił, że nikt już nie mówił „do miasta”, co jeszcze kilka lat temu było w powszechnym użyciu.
O ile do Śródmieścia już nie jeździło się do miasta, to w stronę Kabat była to zdecydowanie wyprawa na wieś. Wyjście z ostatniej stacji surrealistycznie umieszczone pośrodku pola. Gdzieś, za krzakami, dopiero wyrastające pierwsze bloki i kompletna pustka na samej stacji. Zresztą połowa tej stacji wciąż nie działała, co widać na zdjęciu poniżej. Północne wyjście jest ciemne i zamknięte na głucho.
Na stację wjeżdża właśnie składający się z trzech wagonów rosyjski pociąg. Niby tylko trzy wagony, niby kursy ledwie co pięć minut w godzinach szczytu, ale jednak to cud miejskiej komunikacji – przecież poza mieszkańcami Ursynowa nikt tego wówczas nie miał! Co wciąż możemy docenić, gdy nadchodzą dni komunikacyjnej rekonstrukcji historycznej. Takie, jak ten weekend. Znów zatłoczony autobus i znów czterdzieści minut podróży do centrum. Sorry: do miasta oczywiście.
Jeżeli lubicie częściej wracać do historii, to zamiast autobusu zastępczego proponuję książkę. „Czterdziestolatek. Historie z Ursynowa”. Do czytania w metrze jak znalazł a każdy, kto kupi w sklepie wydawnictwa, może sobie zażyczyć dedykację autora. Pod choinkę jak znalazł, nie? Kupicie tu:
Przejdź do sklepu
Pierwszy dzień z metrem to był wyjazd z Natolina na Mokotów. Eh, prawie 30 lat temu…
Pierwszy przejazd w dniu otwarcia (no chyba że drezyną podczas budowy – takie to mieliśmy zabawy na Ursynowie – budowa była świetnym placem zabaw). Najpierw na politechnikę a potem na kabaty – na kabatach wylazłem w błoto na pół łydki bo poza schodami nie było nic….