Na Giewoncie na deskorolce jeździć nie wolno. Na warszawskiej ulicy Giewont również. Zastanawiam się, dlaczego akurat w tym miejscu powieszono zakaz – czyżby skejci spod Witosa upodobali sobie parking obok sklepu motocyklowego wśród segmentów Grabowa? A może to wielka wojna moto-skejtowa? Od razu coś mi się przypomniało – ten Witos, ta deska i te rolki. Wsiadamy w wehikuł czasu.
Wincenty Witos, ludowy przywódca, z wysokości swego cokołu łaskawym okiem patrzył i podziwiał młodszą część ludu Warszawy, która akurat jego pomnik upatrzyła sobie na miejsce ćwiczeń deskorolkowych umiejętności. Równe kamienne płyty, ławki, schody – prawie jak skatepark, który w Warszawie przełomu wieków pozostawał w sferze marzeń. Ubrani w ciuchy zakupione na Chmielnej, tudzież w przejściu podziemnym pod Rivierą, mistrzowie desek dochodzili do perfekcji w One Foot Ollie. Ale halo, panie kolego – dziadersie jeden – a Capitol?! Toż to nie był Capitol, tylko Capital! Warsaw Skateboarding Capital. Kamienne schody i trotuar przed kinem obok dawnej siedziby Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Piękny, symboliczny obrazek połowy lat dziewięćdziesiątych: skejci rozjeżdżający ducha sowieckich przyjaciół. A teraz dygresja i Kacperek z Wiolinowej.

Serial TVP z połowy lat osiemdziesiątych a w jednym z odcinków takie cudo. Plastikowa deskorolka, zapewne Made in Taiwan. Kto wie, może nawet kupiona w Rzemieślniczym Domu Towarowym? Chociaż nie. RDT przy Zamiany otwarto trzy lata później, ale domysł co do pochodzenia deski wziął się stąd, że miałem identyczne cudo. Pomarańczowe, plastikowe, śliskie, wąskie i dramatycznie niestabilne. Niesamowicie podekscytowany wyszedłem ćwiczyć na podwórko. Ollie? No nie. Na tym sprzęcie zasadniczo dało się tylko rozpędzić i ustać, chociaż to i tak przekroczyło moje możliwości. Karierę skejta zarzuciłem zaliczywszy kilka razy zderzenie czterech liter z asfaltem pod szkołą podstawową numer 309.

Na zdjęciu powyżej kolejne takie cudo, tym razem z podwórka przy Lasku Brzozowym. Zawodniczka ewidentnie zajechała dalej niż ja – spójrzcie, ja pewnie stoi na tym chybotliwym kawałku plastiku. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych inny sprzęt był zasadniczo niedostępny, a powiewem Nowego Jorku w Warszawie epoki Wałęsy był chyba pierwszy skate shop otwarty w 1991 roku na Smolnej. Tam przynajmniej można było sobie pooglądać. Coś jak w Peweksie, ale już nie za dolary. Znalazłem nawet reklamę tego sklepu nakręconą – jak podaje źródło – w 1991 roku.
No dobrze. To była dygresja. Resztę znajdziecie w archiwalnych numerach magazynu „Ślizg”, a my wracamy na Ursynów, na nasz Giewont. Chociaż nie, jeszcze nie – najpierw inny szczyt, Kopa Cwila. Jesień 2011 roku, melancholijnie spoglądamy z góry na ogródki działkowe i korty, czyli pierwszy skatepark w naszej dzielnicy. Zbudowany nieoficjalnie, w czynie społecznym i zburzony w 2014 roku przez ekipę burmistrza Guziała. Do dziś nie można go odbudować, mimo już piętnastu prób. Czy może nawet szesnastu – bo chyba tyle przetargów ogłoszono.

A wystarczyło nie ruszać. Nie niszczyć. Nie zaczynać ze skejtami. Bo urok rzucą, przekleństwo i nocami duchy będą jeździć, skakać i trzaskać o asfalt. Mieszkańcy ulicy Giewont, czy nie walczycie przypadkiem z duchami?