Jeszcze słychać warkot silnika i klekot szyb, jeszcze czuć spalinami z diesla – ale to wszystko już daleko, coraz dalej. Z końcem listopada mija dziesięć lat, odkąd Ikarusy warszawskiej komunikacji miejskiej ostatecznie zjechały do zajezdni.
Podjechał. Warknął dieslem, pisnął hamulcem, westchnął i stanął. Syknęło i z trzaskiem otworzyły się drzwi. Stuknęły buty na metalowych stopniach. Wepchnęliśmy się do środka. Zgrzytnął kasownik z wajchą dziurkujący bilet. Jedziemy. Klekoczą szyby, przez szpary w oknach świszcze wiatr. Skrzypi przegub, nieszczelna guma sączy wodę. Gówniarz wpakował się na poręcz i brudzi butami palta współpasażerów. Dzieciarnia trzyma się rury na końcu wozu, chuchając przeciera dziurę w warstwie szronu od wewnętrznej strony i ogląda świat, robiąc głupie miny. Jakiś dryblas huknie się w łeb o tablicę z numerem linii za każdym razem, gdy przyczepa podskoczy. A podskoczyć lubi. Ale się jedzie i to jest najważniejsze. Witamy na pokładzie. Po węgiersku – Üdvözöljük a fedélzeten.
35 lat podróży. Symbol warszawskiej komunikacji miejskiej końca PRL-u i przełomu wieków. Dziś wspominany z rozrzewnieniem, robi za atrakcję podczas nocy muzeów. – Patrz synku, takim do szkoły jeździłem – z zachwytem wspominają czterdziestoparoletni ojcowie poranne przejazdy Ikarusem z tabliczką „szkolny” z Ursynowa na Mokotów. Synek – nie wiedzieć czemu – jakoś tego zachwytu nie podziela. Wyraźnie za to czuje smród przebijających do środka spalin i zastanawia się, dlaczego ten autobus musi być aż taki wysoki?
To właśnie wysokość okazała się ostatecznym argumentem na rzecz wycofania Ikarusów. 30 listopada 2013 roku ostatni regularny kurs zjechał do zajezdni.
Wycofano je niemal równo 35 lat po debiucie, który wypadł 14 grudnia 1978 roku.
Na początku swojej kariery zimą 1978/79 roku nie urzekały może wyrafinowaną technologią i komfortowym wnętrzem (bo w tych kategoriach przegrywały z Jelczami-Berlietami, które miały zastąpić) ale za to wygrywały czym innym. Niezawodnością, albo raczej mniejszą zawodnością. Debiut przypadł akurat na zimę stulecia, więc węgierskie autobusy od razu mogły się wykazać.
Miały też kilka innych atutów, przede wszystkim pojemność. W 2012 roku, podczas finału WOŚP, przetestowano zdolność Ikarusa do akumulacji pasażerów, a przy okazji sprawdzono też jego nośność. Przed ratuszem Targówka zaparkował przegubowiec i wpakowało się do niego 350 osób! 349 pasażerów i kierowca. Rekord Guinessa, chociaż kto zaręczy, że takie rekordy nie padały też regularnie podczas podróży w godzinach szczytu w – dajmy na to – 1988 roku na linii 503? Także wspomnijmy dziś z lekką nutą nostalgii 35 lat wiernej służby Ikarusów. Jak jest „dziękuję” po węgiersku? Köszönöm chyba.
Zdjęcie tytułowe to pętla Natolin Płn. w 1997 roku. 515 – następca pospiesznego „A” – zaraz ruszy w długą trasę przez całe miasto do Huty Warszawa. Fot. Dariusz Kalinowski.
A jeżeli ktoś ma ochotę na więcej podobnych opowieści, znajdzie je w mojej książce „Czterdziestolatek. Historie z Ursynowa”. Do każdego egzemplarza kupionego w sklepie osiedlowego wydawcy dorzucamy autograf, dedykację i mały album „Witajcie na Ursynowie” z 2012 roku.
Przejdź do sklepu
Ikarusy były naprawdę bardzo fajnymi autobusami (pomijając ekologiczne aspekty paliwożernego diesla). Miały jeden mankament – podczas ostrej zimy przy porannych kursach ich wnętrza bardzo wolno się nagrzewały i niezwykle szybko traciły ciepło przez nieszczelne drzwi i łączenia na przegubach. Zimą przy pierwszym kursie było w nich strasznie zimno.
Coś w tym apetycie na paliwo jest. Ikarus na linii 504 miał normę 39,2 litra/100 km, Solaris ma 63,1.
I just could not depart your web site prior to suggesting that I really loved the usual info an individual supply in your visitors? Is gonna be back regularly to check up on new posts.