Plac budowy tonął w wiosennym błocie. Gdzieniegdzie leżały jeszcze resztki śniegu, utrudniając marsz delegacji przyszłych lokatorów. Panowie z teczkami w beżowych prochowcach, panie w pantoflach i rogowych okularach nieporadnie lawirujące po rzuconych niedbale w błoto deskach… Z daleka widać było: inteligencja!
A i owszem, inteligencja. Z Uniwersytetu. Przyszła zobaczyć, jak się mają sprawy na budowie jej domu i te sprawy niestety nie miały się najlepiej. Dom w zasadzie był gotowy. Płot już zdjęto, maszyny jeszcze jesienią gdzieś zabrano.
Mamy kwiecień 1978 roku. Powinny się toczyć ostatnie prace wykończeniowe, wokół jednak żywej duszy. Drzwi na klatkę schodową otwarte. W środku – goły beton. Nie ma posadzki. Nie ma oświetlenia. W mieszkaniach nie ma kuchenek, nie ma toalet ani umywalek, ale może to i lepiej, bo drzwi wejściowych też nie ma. Są za to zabite dyktą dziury w zamontowanych ubiegłej jesieni oknach.
Wyszli na zewnątrz. Brodząc w lepkim błocie spostrzegli w końcu człowieka w szarym drelichu i niedbale założonej czapce-uszance.
– Proszę pana, proszę pana – krzyczeli na wyścigi. – Kiedy skończycie nasz blok?
– A, ten… – człowiek w drelichu podrapał się po uszance. – Ten blok nam wypadł z planu, a z harmonogramem musimy iść dalej. Więc ekipy pracują teraz przy innym zadaniu, a ten tu przeszedł do Akcji PSS.
– Do czego? Jakiej akcji? Jesteście fachowcami, czy nie?! – denerwowali się przyszli lokatorzy. – Mamy go sami wykończyć?!
– No… – człowiek w uszance od razu się rozpromienił. – Najlepiej by było. Tak by było właśnie najlepiej. Pomożecie sobie sami. Taką mamy akcję teraz. Skrót: PSS. Pomóżcie Sobie Sami.
Czekający na klucze docenci, doktorzy, jeden profesor, małżeństwo muzyków i posiadaczka rogowych okularów – wychowawczyni uniwersyteckiego przedszkola – popatrzyli po sobie. Nie zrozumieli tego dowcipu. I słusznie, bo to wcale nie był dowcip, tylko nowatorski pomysł na przyspieszenie budowy: fachowcy montują blok w stanie surowym, ekipy wykończeniowe kładą rury, a resztę robią już przyszli lokatorzy we własnym zakresie. W końcu każdemu się spieszy, aby odebrać klucze, prawda?
Teoretyczne prace wykończeniowe powinien prowadzić zakład pracy odpowiedzialny za zasiedlenie bloku. Jeden z domów przy ZWM dostało przedsiębiorstwo budowlane „Dźwigar”. Robota aż furczała! Majstrowie po godzinach (albo i w trakcie) kładli podłogi, podłączali kuchnie, rozprowadzali gładź, malowali i gotowe! Dom jest, można mieszkać. O, ten tu:
Przyjechała nawet telewizja pragnąca poznać sekret tego sukcesu. Już pierwszy zaczepiony na placu budowy fachowiec szczerze wyznał, że jak buduje się dla siebie, to idzie jakby nieco lepiej. I jeszcze człowiek ma pożądane doświadczenie, także ogólnie ta Akcja PSS jest bardzo udana – skwitował.
No a co w przypadku, gdy obowiązek wykończenia bloku spadł na Uniwersytet? I tu wracamy do punktu wyjścia: nic. Uniwersytety, wydawnictwa, czy szkoły z akcją PSS kompletnie sobie nie radziły. Przedsiębiorstwo handlowe jeszcze miało coś do zaoferowania i mogło wynająć fachowców. A taki muzyk, gdy musiał zamienić batutę na kielnię, jakoś nie miał do tego zajęcia melodii.
Już w 1979 roku sama „Trybuna Ludu” musiała przyznać, że „realizacja hasła 'pomóż sobie sam’ wymaga większej uwagi. Zbyt wiele jest w tym przedsięwzięciu niedomówień i zbyt mało konsekwencji wobec realizatorów”. Konsekwencje jednak wyciągnięto: akcję po cichu wygaszono, a rozgrzebane bloki jakoś starano się ze sporym opóźnieniem wykańczać. No… chyba, że lokatorzy rzeczywiście brali sprawy we własne ręce. Tak było z blokiem przy Bacewiczówny 2. Ten miał trochę więcej szczęścia, bo go nawet fachowcy wykończyli. Podłączyli ogrzewanie, zabili okna i zamknęli wszystko na klucz. Na dwa lata. Przyszli mieszkańcy oglądali sobie swoje mieszkania z zewnątrz, ale kluczy nie mogli odebrać. Dlaczego? Bo budynek był powiązany akcją wykończeniową z dwoma innymi – tam wystąpiły pewne opóźnienia, a że akcja musi się skończyć sukcesem, ten już skończony czeka na nadrobienie opóźnień.
I tu – we wrześniu 1980 roku, na fali odwilży posierpniowej – zdesperowani lokatorzy rzeczywiście postanowili pomóc sobie sami. Zorganizowano spotkanie, zaproszono przedstawiciela spółdzielni. Ktoś miał znajomych i zawiadomił telewizję, zadbano też o obecność milicji. Wszyscy się pojawili, kamera poszła – i stał się cud. Urzędnik ze spółdzielni przybył z pękiem kluczy i może w nie do końca uroczysty sposób, ale zawsze – wręczył je czekającym od dwóch lat ludziom. Telewizja nakręciła, milicjant z uśmiechem pogratulował, przedstawiciel się zmył a mieszkańcy zostali wreszcie lokatorami.
Wesoła i jakże pouczająca historia Akcji PSS jest fragmentem mojej książki „Czterdziestolatek. Historie z Ursynowa”. Jeżeli macie ochotę na więcej, to książka z podpisem autora czeka w sklepie internetowym osiedlowego wydawcy. Firma mieści się zresztą w tym mieszkaniu, które mamy na zdjęciach powyżej. Także nie czekajcie, zamawiajcie!
Przejdź do sklepu
[…] Bardzo dziękuję Magdzie Gan, która te zdjęcia zebrane podczas sąsiedzkiego spotkania wspominkowego przekazała do publikacji. A tak swoją drogą, to jeżeli ktoś jest ciekaw, jak odlotowe mogło być zasiedlanie nowych bloków – to polecam ten artykuł. Jest moc. […]
[…] A fotograf stoi… No właśnie. Chyba w salonie któregoś z dzisiejszych mieszkańców ulicy Zamiany lub może nawet Stokłosy? Teraz rzut oka na ten blok przy Zamiany 14 od strony ulicy Jastrzębowskiego. Rok już 1979, a dom wciąż niezasiedlony. Padł ofiarą Akcji PSS, o której szerzej pisałem tutaj. […]
[…] Na tym z grubsza polegała Akcja PSS, czyli „Pomóż Sobie Sam”, w myśl której fachowcy oddawali blok – jak byśmy dziś powiedzieli – w stanie deweloperskim. Kłopot jednak w tym, że za socjalizmu niewykończonego bloku nie można było odebrać. Budynek więc stał zamknięty na klucz, w środku na lokatorów czekały puste mieszkania na przykład bez posadzek albo bez kranów, na te mieszkania czekali ludzie, ale oddać im nie można – no po prostu błędne koło! A gdzie budowniczowie? Budowniczowie gonili za planem i poszli już stawiać kolejne bloki. Nie marnowali sił na żmudną wykończeniówkę. Wymyślono więc system, w którym to przyszli mieszkańcy sami mają sobie wykańczać domy. Mówiąc ściśle: nie tyle sami mieszkańcy, co instytucje, które te bloki odbierały. W przypadku opisywanym przez tygodnik „Razem” była to kolej. Gdy jednak koleją rzeczy blok przypadł Uniwersytetowi, problem robił się poważniejszy – jak zagonić doktorów do wynoszenia gruzu? Historię jednego z takich domów już opisywałem, chętni znajdą ją pod tym linkiem. […]