W największym pokoju pan domu ustawił deskę na kobyłkach, był biały obrus i choinka pod sufit. Chcieli tę pierwszą wigilię spędzić sami z dziećmi. I było wspaniale – opisuje „Magazyn Rodzinny” z 1978 roku pierwsze Święta nowych mieszkańców Ursynowa. Łezka się trochę w oku kręci, bo artykuł budzi wspomnienia wspólne dla większości zasiedziałych Ursynowian.
Lektura jest cudowna. Naprawdę. Reporterka towarzyszy kilku pierwszym rodzinom sprowadzającym się na osiedle Stokłosy, w tym rodzinie Masłowskich – to właśnie u nich ta choinka pod sufit. Mamy opis stosunków sąsiedzkich, ale i krajobrazu. Od niego zaczniemy. Pamiętacie na przykład wszechobecne kiedyś błoto? Skoro niemal na każdej ulicy trwała jeszcze jakaś budowa – a to szkoły, a to pawilonu handlowego – to i musiało być błoto. Morze błota rozjeżdżanego oponami Kamazów.
Nawiasem mówiąc: Pan Masłowski to Jerzy Masłowski, artysta plastyk, autor scenografii do wielu filmów, między innymi do „Nocy i dni” czy „Pana Kleksa w kosmosie”. No właśnie. Co do kosmosu. Warunki do życia przypominały trochę bazę na Księżycu. Zaopatrzenie trzeba dowozić z daleka, ale za to wola przetrwania u kolonistów godna jest pozazdroszczenia.
Wracamy na osiedle Stokłosy. Z lektury tekstu dowiemy się, że „prawie jest już urządzony Ośrodek Nowoczesnej Gospodyni z 4 maszynami do szycia o wielu programach. Po te maszyny dyrektor jeździł do Radomia i dostał je wprost z fabryki. Inaczej nie dało się ich kupić. Pierwszym gościem ośrodka był pewien pan, który przyszedł uszyć firanki, oświadczając, że żona nie ma pojęcia o szyciu.” Ten ośrodek powstał w bloku przy Koncertowej 10 i uzupełniała go pracownia majsterkowicza, czyli podobno nawet dobrze wyposażony warsztat, gdzie można było dociąć deskę na regał, zreperować zepsutą lampę a przy odrobinie talentu na przykład zbić sobie własny stół.
Ofertę dla mieszkańców uzupełniały trzy kluby osiedlowe. Miało ich powstać aż trzynaście, no ale niestety ten ambitny plan integracji mieszkańców nie wypalił. Być może wówczas większość go widziała tak, jak Bareja w „Alternatywy 4”. Tam też mają klub mieszkańca. Obowiązkowy. Ale w sumie czy te kluby były potrzebne? To były czasy, gdy lokatorzy jednego bloku wszyscy mówili sobie „dzień dobry”, przytrzymywali drzwi windy zamiast je celowo zamykać a ci nieco lepiej ze sobą zintegrowani nawet podrzucali sobie dzieci do popilnowania. Naprawdę tak było! Opowieści o pożyczaniu cukru czy soli nie są tylko wymysłem babci. Na koniec więc krzepiący cytat zamykający reportaż Ireny Rybczyńskiej.
Skan artykułu z „Magazynu Rodzinnego” nadesłała Matylda Sobolewska. Bardzo dziękujemy!