– Przyszli z palnikami i zaczęli ciąć nasze ogrodzenie. Potem buldożerami wyciągali altanki i podpalali je. Nic nie pomagały protesty i prośby. Patrzyliśmy bezradnie, jak na naszych oczach ginie dorobek wielu lat życia – opisywał „Życiu Warszawy” akcję likwidacji ogródków nad Smródką jeden z gospodarujących tam działkowców.
Był kwiecień 1980 roku. – Za robotnikami ze spółdzielni ruszyły tabuny ludzi: okolicznych, a nawet dalszych mieszkańców. Wykopywali byliny i krzewy, tłumacząc, że przesadzą je w otoczenie swoich domów. Zrywali „bezpańskie” kwiaty i owoce, nie bacząc na protesty ich właścicieli – kończy opis dramatycznej likwidacji „Życie” i pyta: dlaczego tak musiało być? Urzędowa odpowiedź: bo będzie park.
Znacie takie powiedzenie: „Nie było nas – był las”? Otóż nie dotyczy ono Ursynowa. Bo tu, gdy jeszcze nie było nas – były pola, sady i ogródki działkowe. Te ostatnie skupione w trzech sporych koloniach: nad Smródką, na tyłach dzisiejszego Centrum Onkologii i za Fortem Służew. Część ogródków nad Doliną Służewiecką zlikwidowano w opisanym wyżej stylu, ale nawet idący za frontem robót szabrownicy nie wszystko zabrali. Do dziś między resztkami dawnych sadów nad brzegiem Smródki znaleźć można jakieś stare słupy, latarenki, a nawet ocembrowanie ogrodowego basenu.
Resztkę ogrodu, u podnóża Kopy Cwila, tymczasowo zostawiono. Tymczasowość trwała do 2011 roku, kiedy w jego miejscu zbudowano wreszcie planowany od lat park. Ale ponieważ czasy się zmieniły, zbudowano go z szacunkiem dla dziedzictwa miejsca. Nikt nie szalał z palnikiem, nie puszczano z dymem działkowych chutorów ani nie równano buldożerami z ziemią dorobku kilku pokoleń.
Wręcz przeciwnie – zachowano wszystko, co dało się zachować. Główna aleja parku biegnie śladem dawnej głównej ścieżki ogrodu, wszystkie widoczne dookoła mirabelki i jabłonki sadzili kilkanaście i kilkadziesiąt lat temu gospodarujący tu działkowcy. Resztki dziwnych kamiennych murków to fundamenty starych altanek.
– A skąd w ogóle te ogródki się wzięły – zapyta ktoś. No cóż. Zakwitły jak polne stokrotki. Spontanicznie. W czasach PRL-u spora część ogrodów działkowych powstawała na dziko. Po prostu ktoś grodził ażurowym płotkiem fragment nieużytku, sadził pomidory, koperek i poziomki. Później ktoś inny dokładał swój płotek i swoją grządkę i tak ogródki się rozrastały.
– Zaroiło się na trawnikach, na uporządkowanych i nieuporządkowanych zieleńcach, wzdłuż głównych tras komunikacyjnych i między blokami – opisywało latem 1981 roku proces tworzenia działek „Życie Warszawy”. – W kąpielówkach, gatkach, halkach, kieckach (jak kto lubi) wysypali się miłośnicy własnej pietruszki i własnych pomidorów. Zaczęli mierzyć, dzielić, grodzić, czym kto miał. Nierzadko rosnące w pobliżu drzewka przemieniono w kołki, a potem opasywano te kołki sznurkami, taśmami, podartymi na paski gałgankami, byle tylko było widać, że „to moje” – kończy gazeta. A poniżej ilustracja z kroniki z 1982 roku. Trwa wytyczanie ogrodów na dzikich polach przy Findera (dziś Pileckiego).
Z grubsza w ten właśnie sposób spory dziki ogród działkowy powstał wzdłuż ulicy Stokłosy, w miejscu dzisiejszych bloków o adresach KEN 92-98. Dlaczego? Młodzież pewnie nie uwierzy – po to, aby mieć własne pomidory, bo w sklepach było o nie ciężko. Dziś nazwalibyśmy to „miejską partyzantką ogrodniczą” i byłoby to działanie bardzo modne, hipstersko-ekologiczne, choć gdy spojrzeć z perspektywy czasu, to te sklecane z dykty budki, ogrodzenia z rurek i drutu i wydeptane w błocie ścieżki przypominały raczej małą favelę.
Drugie wielkie skupisko dzikich ogrodów wyrosło po zachodniej stronie ulicy Pileckiego (wówczas Findera), na terenie obecnego Lidla, Shella, straży pożarnej i osiedla. To już były ogrody na wypasie – z drewnianymi altankami, studniami, letnim leżakowaniem i pieczeniem kiełbasek na ognisku. A wolno tak było po prostu sobie ogrodzić kawałek terenu?
Teoretycznie oczywiście nie, ale wtedy teren był państwowy, wspólny, czyli: niczyj. Ten w miejscu Lidla robił za składowisko gruzu i resztek z budowy, więc nikomu nie przeszkadzało, że inicjatywna grupa działkowców go uporządkowała i sprywatyzowała. Zniknął, gdy już w nowej Polsce o miejsca do budowy upomnieli się deweloperzy.
Ostatnią wciąż istniejącą, wielką oazą dawnego życia działkowego jest ogromny teren między ulicami: Rodowicza, Doliną Służewiecką, Nowoursynowską i kampusem SGGW. Tam wciąż każdej wiosny pojawiają się dziarscy działkowcy z motykami przekopujący grządki pod nowe pomidory. W lecie kwitnie maciejka i życie towarzyskie a popołudniami wiatr niesie zapach grilla. No ale to oczywiście nie wyrywane na dziko kawałeczki pól, tylko klasyczny Ogród Działkowy z tradycjami. Wpadnijcie czasem i pamiętajcie o ogrodach!
Ta piękna historia miejskich upraw wyrasta z kartek książki „Czterdziestolatek. Historie z Ursynowa”. Jeżeli macie ochoty na więcej takich marchewek mocno zakorzenionych w lokalnych dziejach, to serdecznie polecam plon mojej pracy. Każdy egzemplarz kupiony w sklepie u mojego osiedlowego wydawcy podpisuję i w prezencie dorzucamy jeszcze album „Witajcie na Ursynowie”. A sklep macie poniżej.
Przejdź do sklepu
Uwielbiam klimat takich działek i pamiętam te nad smródką i te pod Kopą Cwila 🙂 oczywiście czasem spaceruje po tych SGGW sąsiadowały z dawną jednostką wojskową
🙂
A ja pamiętam jak teściowa mojej siostry, miała swój obok bazarku na dołku… Meander, teraz tam nowy blok stoi, a wtedy…. Co za luksus rabarbar (którego do dziś nie lubie) i te jej wieczne kompociki z tego rabarbaru, ale miała i maliny i jakieś tam inne dobre owoce.
Jakoś fajnie wspominam ten nieco starszy Ursynów.