Piątek, piąteczek, piątunio. Na najważniejszy dzień w nowożytnej historii Ursynowa wybrano akurat piątek, 7 kwietnia 1995 roku. Jak co rano mieszkańcy Gminy Ursynów pojechali do pracy w tłoku przepełnionych Ikarusów. 505 wpadł w korek koło Alei Lotników i na Dworzec Centralny jechał 45 minut. 508 utknął koło Woronicza, na otwartym pół roku wcześniej odcinku Alei Niepodległości. Pasażerowie jednak humory mieli całkiem niezłe. Po pierwsze – jak wiemy – był piątek. Po drugie – całkiem ładny, wiosenny dzień. A po trzecie – po południu miał się spełnić cud. Komunikacyjny.
I cud się spełnił. 505 i 508 wracały prawie puste, a jadący po pracy Ursynowianie w domu byli już nie w tradycyjne czterdzieści, ale maksymalnie w dwadzieścia minut. No, może dwadzieścia pięć, bo pierwsze pociągi metra nieco dłużej musiały stać na stacjach – tylu było chętnych. Pierwszym składem (oczywiście z naklejonym wielkim numerem jeden) pojechali oficjele: prymas Józef Glemp, premier Józef Oleksy i prezydent Warszawy Marcin Święcicki.
A potem otwarto bramki (wróć: drzwi, nie bramki – przez pierwsze lata żadnych bramek w metrze nie było, były tylko zwykłe kasowniki biletów) i do podziemi ruszył tłum, aby zobaczyć, jak wygląda to, na co czekało się dwanaście lat, z tego kilka ostatnich w sporej niepewności czy budowę w ogóle uda się dokończyć. Udało się.
Pierwsze pociągi miały tylko trzy wagony. Z zainstalowanych w nich głośników kolejnych stacji jeszcze nie zapowiadał Ksawery Jasieński, tylko anonimowy lektor. Przed odjazdem ostrzegał: „uwaga, drzwi się zamykają”, a na ostatniej stacji nawoływał do opuszczenia pociągu. Na Politechnice czynny był tylko jeden tor, na którym pociągi zmieniały kierunek, a na stacji Kabaty czynne było tylko jedno wyjście, w stronę lasu.
Tłum wychodził z podziemi, stawał na kawałku chodnika i na ogół z niedowierzaniem się rozglądał. Wokół rozpościerała się wieś. Nie było Alei KEN. Nie było Tesco. Nie było bloków przy Wąwozowej, bo nie było też Wąwozowej. Najbliższe zabudowania widać było przy Ekologicznej i po drugiej stronie wielkiego wygonu, w okolicach Dembego. Perspektywę od południa zamykał Las Kabacki, a od północy niczym nie przysłonięta linia drzew Alei Kasztanowej. Ten widok możemy podziwiać na zdjęciu tytułowym. – Po co na tej wsi metro? Przecież tu bardziej pasowałby pociąg podmiejski?! – pomyślał niejeden pasażer. I oczywiście dramatycznie się mylił.
Od kwietnia 1995 roku wszystko zaczęło się zmieniać. Ursynów, gwarantujący dwudziestominutowy czas dotarcia do centrum z ostatniej stacji, stał się najbardziej pożądanym miejscem do zamieszkania. Nie tylko w Warszawie, ale i w całej Polsce. Klienci wciąż pytali o nowe inwestycje a deweloperzy zacierali ręce. Działki wielkiego pola wokół stacji Kabaty sprawnie rozparcelowano i rozpoczął się budowlany boom. Cytując klasykę: „kiedy wjechali na wyniosłość drogi, oczom ich ukazał się las”. Krzyży? Nie. Dźwigów.
Ten pierwszy odcinek metra trochę był kulawy. Krótkie pociągi dojeżdżały tylko do Politechniki, dalej do centrum trzeba było łapać tramwaj, wyrzucone z Ursynowa 495 na Trakt Królewski albo zasuwać z buta. Tłok był niemiłosierny, przed ósmą rano pasażerowie na stacji Wilanowska kombinowali jak japońscy upychacze, aby zmieścić się w radzieckich wagonach. Na szczęście to sowiecka technologia, gniotsa-nie-łamiotsa, więc przepełnienie nie oznaczało automatycznego resetu komputera.
Nie wszystko też wyszło, jak zaplanowano. Stacje od Wierzbna do Politechniki oddano w wydaniu minimalistycznym, rezygnując z rozbuchanej ursynowskiej ornamentyki, specjalnie wypalanych płytek na ścianach i podobnych wymysłów. Z ciasnego budżetu wypadła stacja Plac Konstytucji. Niektórzy wciąż powątpiewali, czy takie oszczędnościowe metro ma sens. Ale te rozważania były płytkie jak ursynowskie tunele. Tłumy pasażerów wpychające się co rano do kolejki były najlepszym dowodem na to, że generał Jaruzelski w wielu sprawach się mylił, ale akurat decyzja o rozpoczęciu budowy metra była jego najlepszym życiowym pomysłem.
Kiedy w 1998 wreszcie można było dojechać do właściwego Centrum, Ursynów przestał się kojarzyć z betonową pustynią pod lasem na końcu świata. Wraz z boomem budowlanym i napływem nowych mieszkańców pojawiły się knajpy, sklepy, pierwsze duże kino. Ówczesna Gmina Ursynów przeżywała swoją złotą erę. Po dwudziestu latach wyszła z podziemi.
Brawo! Powyższa historia ukazała się drukiem w mojej książce „Czterdziestolatek. Historie z Ursynowa”. Polecam serdecznie w wersji z autografem, dedykacją i dorzucanym w prezencie albumem „Witajcie na Ursynowie”. Takie cuda tylko u lokalnego wydawcy w sklepie na Allegro.
Przejdź do sklepuZapraszam też serdecznie na wtorek, 9 kwietnia 2019 do Klubokawiarni KEN 54, gdzie o godz. 19 będę miał przyjemność wygłosić krótki acz treściwy wykład o budowie metra na Ursynowie i o przygodach jej towarzyszących. Powspominamy też ten dzień, 7 kwietnia 1995. Dzień, który wszystko zmienił.