Kuchenna rewolucja nadeszła latem 1982 roku. W pawilonie przy Wiolinowej otwarto pierwszą ursynowską restaurację. Jeżeli chodzi o nazwę, to pomysłodawca raczej się nie popisał. Uznał, że wystarczy „Ursynowska”.
Do nowego lokalu wybrała się reporterka tygodnika „Stolica”. Zasadniczo nie jest źle – uznała – chociaż trochę ją raziły jednakowo białe obrusy na stołach. Właściwie to chyba nie wypadało napisać, że lokal na zdjęciach przypomina raczej stołówkę. Jednakowe stoły ustawione rzędami i te cudowne krzesła tapicerowane – kolejno odlicz, po cztery przy każdym stole. Na romantyczny wieczór we dwoje to miejsce raczej mało się nadawało. Plus jeszcze ten świetny sufit odsłaniający konstrukcję dachu z podwieszonymi jarzeniówkami jak w sklepie. Identycznie zresztą było w sąsiadującym sklepie. Na zewnątrz wyglądało to trochę lepiej.
Była fontanna – przynajmniej dopóki działała. Był też przygotowany taras, elegancko wylany asfaltem i schody prowadzące na trawnik. W życiu nie widziałem tam żadnych parasoli ani stolików. Z tyłu, od strony parkingu, kolejny tarasik otoczony betonowym murkiem zapraszał do spożycia, ale raczej wieczorową porą i to produktów nie kupionych w restauracji. To miejsce widać na zdjęciu poniżej.
Zasadniczo więc przybytek nie zachęcał, chociaż legenda osiedlowa głosi, że konsumentów kusić miał tam striptiz. Striptiz?! Jakoś nie widzę tego żaru żądz wśród tapicerowanych krzeseł oświetlonych jarzeniówkami, ale może jasne światło, konstrukcja dachu, stołówkowy porządek białych obrusów i umieszczenie wszystkiego w pawilonie handlowym rzeczywiście rozpalało emocje?
„Ursynowska” nie przetrzymała nawet dziesięciu lat. Padła wraz z socjalizmem a jej miejsce zajął sklep Komfort, który trwa do dziś.
Pamiętam dobrze ten lokal. Latem 1985 lub 1986 roku poszedłem tam z rodzicami na obiad. Po przejrzeniu karty dań okazało się, że tego nie było, tamto wyszło i w sumie zamówiliśmy pieczoną gęś z ziemniaczkami. Piersiówka z gęsi była twarda, żylasta, sucha i zimna jakby odgrzewana z przedwczoraj. Ziemniaki smakowały aluminiowym kotłem i były skąpo polane jakimś mdłym sosem. Słowem- tragedia. Następnego dnia wieczorem ojciec wrócił się tam w celu ochrzanienia szefa, ale powiedziano mu, że zarządcy nie ma, bo „wyszedł”. Jedzenie oferowane w tej restauracji było równie okropne jak w innych miejscach zbiorowego żywienia w czasach PRL.